Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/170

Ta strona została skorygowana.
—   156   —

— Zostaw go w spokoju! Odprawiliśmy już nad nim modły.
— Ale ja nie! Jestem ortodoksa i wykonywam dokładnie przykazania Koranu.
Przystąpił teraz do mnie bez przeszkód i ukląkł koło mnie, jak do modlitwy, plecyma do nich. Słyszałem zgrzyt jego zębów. Ponieważ przypuszczałem, że oczy obecnych, zwrócone są teraz na niego i na mnie, trzymałem powieki zamknięte, ale szepnąłem tak, żeby tylko on usłyszał:
— Halefie, ja żyję!
Zaczerpnął głęboko powietrza, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z serca, klęczał jeszcze czas jakiś, powstał znowu, nie oddalając się jednak odemnie i rzekł:
— Ten nieboszczyk skrępowany!
— Czy cię to dziwi? — spytał rusznikarz.
— Oczywiście! Nie krępuje się nawet zwłok nieprzyjaciela. Umarły nie może zaszkodzić nikomu.
— To słuszne, ale musieliśmy związać tego biedaka, bo, gdy przyszedł na niego atak, szalał jak obłąkany. Gonił tam i sam, walił i tłukł dokoła siebie tak, że życie nasze było w niebezpieczeństwie.
— Ale teraz nie żyje. Czemuż nie zdejmiecie mu więzów?
— Nie pomyśleliśmy o tem.
— To jest zniesławienie zmarłego. Dusza jego nie może odejść. Czy należycie może do tych, którzy wystąpili z grona wyznawców proroka?
— Nie.
— W takim razie musicie mu złożyć ręce i twarz zwrócić ku Mekce!
— Czy nie wiesz o tem, że człowiek zanieczyszcza się dotykając trupa?
— Jesteście nieczyści już przez to, że przebywacie w jednym pokoju z trupem. Nie potrzebujecie dotykać się zmarłego. Przetnijcie nożem więzy i weźcie go przez chustkę. Oto moja chustka do nosa. Czy mam to za was uczynić?