Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/171

Ta strona została skorygowana.
—   157   —

— Jak widać, troszczysz się bardzo o jego duszę!
— Dbam jedynie o własną. Jestem stronnikiem nauki i zakonu Merdifah i robię to, co nakazuje wiernemu jego obowiązek.
— Rób, co chcesz!
Halef dobył noża. Po dwóch cięciach ręce moje i nogi były wolne. Potem owinął chustką prawą rękę, aby nie zetknąć się bezpośrednio z rzekomym trupem, złożył mi ręce i obrócił mnie tak, że twarzą zwrócony byłem na wschód.
Ponieważ w tej samej stronie znajdowali się także tam ci, mogłem więc łatwiej obserwować ich, niż przedtem.
— Tak! — rzekł, odrzucając zanieczyszczoną chustkę od siebie. — Dusza moja zadowolona; teraz mogę się posilić.
Wyszedł do swego konia. Pozostali szeptali ze sobą, dopóki nie wrócił i nie usiadł obok nich z mięsem i chlebem.
— Nie mam dużo — rzekł — ale podzielmy się.
— Jedz sam, myśmy się już najedli — odpowiedział Ismilanin. — Powiedz nam, kim jesteś właściwie i co prowadzi cię do Gyrmirdżiny.
— Nie będę tego przed wami taił. Ale ja jestem gościem, a wy byliście tu przedemną. Niechże się więc wpierw dowiem, u kogo się znajduję.
— U dobrych przyjaciół. Poznajesz to chyba po spince.
— Nie wolno mi wątpić o tem; w przeciwnym razie byłoby to dla was niepomyślne!
— Czemu?
— Bo nie dobrze jest mieć we mnie nieprzyjaciela.
— Naprawdę? — zaśmiał się rusznikarz. — Czy jesteś tak niebezpiecznym i strasznym człowiekiem?
— Tak — odrzekł Halef poważnie.
— Czy sądzisz, że jesteś olbrzymem?
— Nie, mimo to nie bałem się nigdy wroga. Ale ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, przeto nie macie potrzeby mnie się obawiać.