Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/182

Ta strona została skorygowana.
—   166   —

się tylko. Gdyby rusznikarz był dobrym jeżdźcem, byłby już dwa lub trzy razy dalej przed nami.
Nie popędził w kierunku wsi, bo bał się tam widocznie pokazać. Zwrócił się ku potokowi. Czyżby miał rzeczywiście odważyć się na przeskok? Nie przypuszczałem tego. Potok był szeroki i miał brzegi bardzo wysokie.
— Za nim! — zawołałem na Halefa. — Pędź go ku mostowi!
Ja sam pomknąłem ku wiosce, gdyż to była najprostsza droga do mostu. Myślałem, że uda mi się choć na lichym koniu dostać tam pierwej od złodzieja.
Koń mój był nieco przyciężki. Starałem się być jaknajlżejszym, ale daremnie! Musiałem uciec się do okrucieństwa. Dobyłem noża i pchnąłem konia w szyję może na cal głęboko.
Stęknął głośno i robił, co mógł. Leciałem prosto na wieś, a koń zdawał się wychodzić ze skóry. Nie chciał już słuchać. Walił wprost przed siebie na ślepo, a ponieważ o jakiejś drodze nawet mowy być nie mogło, musiałem się strzec przed upadkiem, który mógłby być niebezpiecznym.
Po drugiej stronie na lewo jechał Ismilanin. Oglądnął się i zobaczył Halefa, ale mnie nie zauważył. Podniósł się w strzemionach i trzymał wysoko skradziony sztuciec. Wyobrażałem sobie szyderczy śmiech jego w tej chwili. Oddalenie między nim a Halefem zwiększało się z każdą chwilą. Na szczęście pędził teraz oszalały mój koń ku wsi szybciej niż kary.
Dostrzeżono nas stamtąd. Ludzie powychodzili z chat i stali przed domami. W pobliżu pierwszych domów leżała długa kupa kamieni. Nie było czasu objechać ją, dlatego przesadziłem przez nią. Przeskakując, stęknął koń i zarżał dziwnie. Zdawało się, że nic nie widzi, że wyrżnie łbem w pierwszą lepszą ścianę. Nie straciłem wprawdzie władzy nad nim zupełnie, ale pewnie kierować nim nie mogłem. Musiałem się ograniczyć do unikania nieszczęścia.