— Przeleciałem obok pierwszego domu. Stał tam niezgrabny, dwukołowy wóz naładowany, nie pomnę już, jakimi owocami. Wyminąć go było bardzo trudno. Ścisnąłem konia jeszcze silniej i znalazłem się na drugiej stronie. Widzowie głośno krzyknęli.
Nastąpił zakręt, którym jechać musiałem. Okrążając róg z trudem, dostrzegłem człowieka, prowadzącego krowę. Ujrzawszy mnie, wydał okrzyk przerażenia, zostawił krowę, a sam na bok uskoczył! Zwierzę obróciło się za nim tak, że stanęło mi w poprzek na drodze. W chwilę potem przesadziliśmy przez krowę.
— Czelebi, effendi, effendi! — słyszałem kogoś wołającego.
Przelatując, spojrzałem na człowieka, który wołał. Był to Ali, sahaf, stojący przed swoim domem. Miał usta otwarte i załamał ręce. Uważał mnie za lichego jeźdźca i sądził zapewne, że koń mnie unosi.
Tak szło dalej i dalej aż poza wieś. Tu ujrzałem most przed sobą. Ismilanin a jeszcze nie było. Przybyłem przed nim. Odwróciłem się i ujrzałem go pędzącego wzdłuż wody, a za nim Halefa w znacznem oddaleniu.
Zatrzymałem konia i wziąłem strzelbę przed siebie. Kary przedstawiał dla mnie większą wartość niż życie jeźdźca. Jeśliby go dobrowolnie nie oddał, mógł być pewnym mej kuli. Trzeba tylko było, żeby się przybliżył.
Wtem spostrzegł mnie. Stropił się, nie pojmując, jakim sposobem ja znalazłem się tutaj przed nim. Skręcił konia szybko na prawo. Wobec tego, że miał Halefa za sobą, mnie z przodu, po lewej ręce zaś potok, nie pozostawało mu nic innego, jak umykać w poprzek, przez wieś.
Obróciłem się, pchnąłem konia powtórnie i pognałem z powrotem. Ujrzałem go wypadającego z poza domu. Miał zamiar przejechać obok przeciwległego. Pięć lub sześć skoków mojego Riha, a koń i jeździec z oczuby mi zniknęli. Podniosłem się więc w strzemionach, przyłożyłem strzelbę i zmierzyłem w galopie. Ale odjąłem strzelbę co prędzej, spostrzegłem bowiem na drodze
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/183
Ta strona została skorygowana.
— 167 —