Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/186

Ta strona została skorygowana.
—   170   —

— Dzięki prorokowi! — odpowiedział. — Uważa mnie za głupiego, więc nie umarł.
— Uderzyłem się tylko porządnie.
— Czy sobie co złamałeś?
— Zdaje mi się, że nie. Zobaczymy!
Podniosłem się i wyprostowałem. Członki były w całości, ale w głowie huczało jak bas. Halef zsiadł z konia, zeszedł na dół po pochyłości brzegu i przeskoczył przez potok, który nie był szeroki, ale płynął między dość od siebie oddalonymi, stromymi brzegami i dlatego skok był niebezpieczny.
— Allah jest wielki! — rzekł hadżi. — To była gonitwa! Nie przypuszczałem, że na naszych koniach dopędzimy twojego Riha.
— Miał lichego jeźdźca.
— Tak. Ten człowiek siedział na koniu jak małpa na wielbłądzie. Widziałem to u takiego, który pokazywał niedźwiedzia. Tam Rih stoi; przyprowadzę go.
Kary stał spokojnie i skubał ze smakiem trawę. Nie było po nim znać wysiłku, gdy tymczasem koń Ismilanina, na którym ja jechałem, stał koło nas sapiąc i robiąc bokami. Zerwał się z ziemi, co wskazywało na to, że mu się nic nie stało. Połamały się tylko kule u siodła podczas upadku.
— Zostaw go — rzekłem — musimy przedewszystkiem na jeźdźca popatrzyć.
— Chciałbym, żeby kark skręcił!
— Tego sobie nie życzmy!
— Czemu nie? To zbój i koniokrad.
— Ale mimoto człowiek. Nie rusza się. Stracił przytomność.
— Może nietylko przytomność, lecz wogóle duszę. Oby poszła do dżehenny i zawarła z dyabłem braterstwo!
Ukląkłem obok Dezelima i zbadałem go.
— No? Czy widzisz, gdzie jego dusza — pytał Halef.
— Już jej w nim niema. Skręcił kark rzeczywiście.
— Sam temu winien, nie będzie już kradł koni ni-