Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/193

Ta strona została skorygowana.
—   177   —

Przystąpiłem do starca, ująłem go za rękę i pozdrowiłem serdecznie. On odpowiedział równie przyjacielskiem spojrzeniem. Posłanie było czyste, a starzec okazywał także niezwykłą w tym kraju czystość. Ucieszony tem, zapytałem:
— Czy rozumiesz moje słowa?
Skinął oczyma.
— Przybyłem, aby zobaczyć czcigodnego ojca zacnego syna i uszczęśliwić Alego.
Spojrzenie jego nabrało pytającego wyrazu, mówiłem więc w dalszym ciągu:
— On miłuje Ikbalę, najpiękniejszą córę Rumili Ojciec jej nie chce mu jej dać za żonę, ale ja go zmuszę do tego. Ali będzie mi teraz towarzyszył.
— Panie, czy to prawda, czy to prawda? — spytał sahaf czemprędzej.
— Tak.
— Czy z nią mówiłeś?
— Także z matką i z ojcem.
— Co ona powiedziała, a co on?
— Oboje powiedzieli „tak“, ale piekarz miał oszustwo i zdradę na myśli. Później ci to opowiem. Teraz pokaż mi swój zegarek!
— Może przekąsisz co przedtem?
— Dziękuję. Nie mamy czasu. Muszę wracać co prędzej.
— To wyjdź!
Zaprowadził mnie do mniejszego przedziału, w którym znajdował się stół, rzadkość w tych okolicach. Na nim spostrzegłem jego arcydzieło.
— Oto jest — rzekł. — Przypatrz się!
Brakowało jeszcze tarczy ze wskazówkami i cyframi. Kółka wyrżnięte były ręcznie z drzewa, co wymagało mozolnej pracy.
— Czy wiesz, na czem tu sztuka polega? — zapytał.
— Tak — odrzekłem, wskazując na układ wskazówek. — Oto w tem miejscu.