— Kejfi jerinde zen — czy jesteś w dobrym humorze?
— Chajyr, hadżi — nie hadżi.
Brzmiało to tak obco, że się przestraszył.
— Aj haj — ojjoj!
— Czemu lamentujesz?
— Bo muszę ciebie rozgniewać.
— Czem?
— Przytrafiło się nam nieszczęście.
— Jakie?
— Jego niema.
— Kogo?
— Tego ostatniego.
— Jakiego ostatniego? Mówże!
— Ostatniego kawasa.
Westchnął przytem tak głośno, że słychać było pomimo silnego tętentu naszych koni.
— Lilia elhamd — chwała Bogu!
Powiedziałem to w tonie tak radosnym, że Halef spojrzał na mnie zdumiony.
— S’lon — jak? — zapytał z widoczną ulgą.
— Hada jislah li; hada ja’dżibni — cieszę się tem, to mi na rękę!
— Effendi, czy dobrze cię zrozumiałem?
— Spodziewam się!
— Nie gniewasz się, że go niema?
— Nie. Całkiem przeciwnie, wdzięczny za to jestem jemu i tobie.
— Dlaczego?
— Bo ten człowiek zawadzał nam tylko i spóźniłby niepotrzebnie naszą jazdę.
— Czemu w takim razie zabrałeś go ze sobą?
— Kilku kawasów byłoby się nam przydało, ale ponieważ ci ludzie nie umieli jeździć, a ich dowódca wolał rozkazywać niż słuchać, to i lepiej, że już nas nie drażnią.
— Sarif, tajib — pięknie, dobrze! Usuwasz mi wielki ciężar z serca! Bałem się rzeczywiście!
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/197
Ta strona została skorygowana.
— 181 —