Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/198

Ta strona została skorygowana.
—   182   —

— Czy mnie, Halefie?
— Tak, zihdi, ciebie!
— Czyż znasz mnie jeszcze tak mało? Zdobyłeś sobie u mnie przez tyle czasu ogromne zasługi, a dzisiaj ocaliłeś mnie znowu od prawdopodobnej śmierci. Jesteś moim przyjacielem i opiekunem i... boisz się mnie? Daj pokój, kochany Halefie! To nierozumnie z twej strony!
— O wiele nierozumniej było puszczać tego człowieka!
— A więc on uciekł?
— Tak, poprostu uciekł.
— Ach, domyślam się: z koniem jucznym?
— Tak, z koniem, który wiózł dary, otrzymane za pośrednictwem zacnego odźwiernego Malhema.
— Niech ucieka!
Teraz zrobił minę zdumioną, niemal gniewną.
— Co? Puścić go? — zapytał. — Tego nie uczyniniłem. Pojechaliśmy za nim nazad dużą przestrzeń. Chcieliśmy go schwytać, ale w nocy śladów nie było widać!
— Pojechaliście więc na ślepo. Ach! Na tem zmarnowaliście tyle drogiego czasu.
— Niestety. Wróciliśmy prawie do Geren. Możesz sobie wyobrazić, ile straciliśmy czasu. Kląłem i pomstowałem, aż Allah głową kiwał, bo jestem zresztą człowiekiem pobożnym. Dziś w nocy jednak byłem taki zły i wściekły, że byłbym zabił stu olbrzymów, gdyby mi w drodze stanęli.
— Pocieszmy się! Mamy o czem innem pomyśleć.
— Pocieszyć się? Effendi, nie poznaję już ciebie, nie pojmuję ciebie. Czy wiesz, jakie to były dary, ofiarowane nam przez gościnnego gospodarza?
— Nie kazałem otwierać. Zapewne żywność.
— Ale ja otworzyłem!
— Aha, byłeś ciekawy?
— Ciekawy? Zawsze dobrze jest wiedzieć, co się w darze otrzymało i co się wiezie z sobą. Był tam znakomity placek, tak wielki, jak kamień młyński, a w nim tysiące pieczonych migdałów i rodzynków. Niestety, po-