Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/200

Ta strona została skorygowana.
—   184   —

aby właściciela spytać o drogą. Osko i Omar nie zostali na dworze, lecz weszli także do środka, a kiedy wyszliśmy znowu, zniknął kawas ze swoim koniem i z jucznym.
— Nie słyszeliście odgłosu kopyt?
— Nie, ale mimo to pośpieszyliśmy za nim.
— O, nie, tegoście nie uczynili — rzekłem z uśmiechem.
— Nie? Zawróciliśmy cwałem, ale nie mogliśmy go doścignąć.
— Czy wiesz, że on wrócił? Był chyba na tyle mądry, żeby obrać całkiem inną drogę.
— A to oszust, obłudnik!
— Może odprowadził tylko na bok konie i czekał na to, co poczniecie? Potem mógł już całkiem łatwo odjechać.
— O nad tem nie pomyślałem! Czyżby był rzeczywiście taki mądry? Miał twarz tak głupią! Chciałbym go tu mieć przed sobą! Gdyby wszystkie kości miał ponumerowane, nie pozbierałby ich już razem! Mnie oszukiwać, mnie, który jestem hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abdal Abbas Ibu Hadżi Dawud al Gossarah!
Dobył harapa i walił nim w powietrze, jak gdyby miał przed sobą złoczyńcę.
— Pociesz się! — rzekłem. — Kiedy przybyliście do Koszikawak?
— W godzinę po twym odjeździe. Opisałeś nas kowalowi, więc rozpoznał nas zaraz i zatrzymał. On nam opowiedział, co się stało i pokazał więźnia. Czekaliśmy na ciebie. A gdy nie nadjechałeś, zacząłem się obawiać. Postanowiłem więc udać się za tobą do Dżnibaszlu. Przyszła mi przytem myśl, która i ciebie ucieszy.
— Jaka?
— Kowal wspomniał o kopczy, którą miał także uwięziony. Taka spinka jest znakiem rozpoznawczym, mogła mi więc bardzo się przydać. Zabrałem ją ajentowi Pimozie i przyczepiłem do swego fezu.