Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/203

Ta strona została skorygowana.
—   187   —

— Zostańcie tutaj! — rzekłem. — Zbadam teren nasamprzód. Daj mi sztuciec, Halefie!
— W’ Allah! Słusznie! Trzymam go jeszcze ciągle przy sobie. Oto jest, zihdi! Czy mamy czekać, dopóki nie wrócisz do drzewa?
— Tak, chyba moje wołanie usłyszysz.
Skradałem się naprzód od drzewa do drzewa, dopóki nie zdołałem objąć okiem wolnej przestrzeni. Konie stały jeszcze na temsamem miejscu. Z okna chaty wyzierały dwie lufy, co świadczyło o tem, że obecni mieszkańcy stanęli w postawie obronnej. Nie zdołałem niestety zabrać przedtem ich broni.
Armii oblężniczej, składającej się z Omara i Oski, wcale nie zauważyłem. Zrobiwszy łuk, znalazłem się w lesie naprzeciw chaty i tu ujrzałem obudwu poszukiwanych, leżących z wymierzonemi strzelbami. Zbliżyłem się do nich o tyle, o ile się dało bez pokazywania się tamtym. Towarzysze spostrzegli mnie i wyrazili swą radość przytłumionymi okrzykami.
— Czy umknął który z nich?
— Nie — odrzekł Osko.
— Czyście strzelali?
— Pięć razy.
— A tamci?
— Także trzy razy, lecz nie trafili. Oni nie mogą wyjść, a my wejść nie możemy. Co mamy robić?
— Zostaniecie tu, dopóki nie zobaczycie mnie przy chacie.
— Co? Chcesz tam iść?
— Tak.
— Zastrzelą cię!
— Nie. Zakradnę się z tyłu. Tam niema okna, więc nie dostrzegą. Halef jest ze mną. Skoro tylko tam zajdziemy, przyjdziecie oczywiście także z tyłu. Co dalej począć, to się dopiero pokaże. Gdzie wasze konie?
— Przywiązane trochę dalej stąd, w samym środku lasu.
— Zostawcie je tam aż do końca oblężenia!