Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/213

Ta strona została skorygowana.
—   197   —

— Wobec tego może bojadży isbat podpisać. My to także zrobimy.
— Co powie Mosklan? — wtrącił grubas.
— Nic nie powie. Wiesz, że mnie się bać musi i nie śmie się opierać.
— Dobrze! — rzekłem. — My się zgadzamy. Możesz wrócić do chaty, bojadżi.
— Bez podpisania? — spytał ucieszony.
— Sporządzimy tam isbat. Ja wejdę także.
— Na miłość Allaha, zostań! — rzekł Halef, chwytając mnie za rękę.
— Ba! Ci ludzie nic mi nie zrobią. Wejdę do środka. Skoro tylko usłyszycie, że mi się coś stało, rzucicie ogień na dach i staniecie ze strzelbami na straży przy wyjściu. Żaden z nich potem nie wyjdzie.
— Tak, wejdź effendi; jesteś bezpieczny! — zawołał żebrak z wnętrza.
— Zihdi, ja idę także! — rzekł Halef.
— Dobrze, przekonaj się, że nie mamy się czego obawiać. Powstań, Boszaku! Grubas podniósł się, stękając i poszedł chwiejnie do chaty, a my za nim. Halef dobył rewolweru, ale schował go zaraz, ujrzawszy, że wszyscy siedzieli w jednym kącie, a strzelby stały w drugim, oparte o ścianę, lub leżały na ziemi. Skinąłem na Oskę, Omara i sahafa, by weszli także do środka.
Grubas wciąż jeszcze nie chciał się dać nakłonić; bał się Mosklana, ale reszta, a szczególnie żebrak, napierali na niego tak, że w końcu się zgodził.
Na to sahaf poszedł uradowany do swego konia i przyniósł wspomniane przybory.
— Czy napiszesz ty, panie? — zapytał.
— Nie. Ty jesteś oblubieńcem, postaraj się więc sam o to, żeby ci oblubienica nie przepadła!
Wziął się do wykonania swego stylistycznego arcydzieła. Trwało to bardzo długo, zanim skończył. Przeczytałem to i przekonałem się, że całą rzecz opatrzył