Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/214

Ta strona została skorygowana.
—   198   —

tyloma zastrzeżeniami, że usunął możliwość jakiegokolwiek kruczka.
Ale gdy przyszło do podpisania, zaczął piekarz na nowo narzekać.
— Zihdi, czy nie lepiej, żebyśmy go zaraz powiesili? — spytał Halef. — I tak go powieszą! Jeśli zaraz nie podpisze, jadę po kiaję. Aż do tego czasu przytrzymacie tego hultaja!
— Już piszę, piszę! — zapewnił piekarz.
Położył imię swoje pod dokumentem. Sahaf zwrócił się do drugich i otrzymał nie tylko ich znaki, lecz także ustne przyrzeczenia. Kiedy już wszystko było w porządku, rzekł sahaf:
— Teraz pojedziemy do Dżnibaszlu. Będziecie świadkami, jak włoży w moją rękę rękę Ikbali!
— Pozwólcie mi pierwej spocząć! — jęczał farbiarz. — Jestem całkiem omdlały ze...
— Pst! — przerwał mu Halef, wskazując na wejście.
Ja także usłyszałem odgłos cwału końskiego. Jeździec był już tu prawie, bo z powodu miękkości gruntu leśnego, można było tętent tylko z blizka dosłyszeć.
Nie mieliśmy jeszcze czasu podnieść się z ziemi, na której siedzieliśmy wszyscy, kiedy wszedł obcy. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy ujrzałem... Mosklana, tego, który podawał się za ajenta Pimozę.
Jak umknął kowalowi? Czyżby miał... Ale nie, na takie myśli teraz czasu nie było, bo zauważył mnie natychmiast.
— Lanetli chowarda, burada — pizeklęty łotrze, masz!
Ryknął do mnie te słowa; w jego ręku ujrzałem pistolet. Błysnął strzał; rzuciłem się w bok i... nie wiem, jak mogło się to stać tak błyskawicznie, ale w tej samej chwili uderzyłem go kolbą sztućca w głowę tak, że upuścił pistolet i z charczącym okrzykiem chwycił się za twarz oburącz. Nie trafiłem go w głowę, lecz w twarz, gdyż wykonał zwrot w ostatniej chwili.