Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/217

Ta strona została skorygowana.
—   201   —

— Zihdi, zaczekamy, póki nie n adjadą? — zapytał Halef.
— Nie. Cieszę się, że się ich pozbyłem!
— Wszak mają z nami jechać do Boszaka!
— Nie potrzebuję ich! — rzekł wymieniony. — Nie chcę wogóle przyjaciela, który do mnie strzela. O, tam znowu zbliża się jakiś jeździec!
Zauważyłem już przedtem jeźdźca, śpieszącego ku nam na koniu nieosiodłanym. Na nasz widok zwolnił nieco biegu.
— Ach, więc mu się nic nie stało! — odetchnąłem.
— Kto to? — zapytał Osko.
— Kowal. Dzisiaj ciągle ktoś kogoś ściga. Prawdziwa gonitwa!
— Hamdullilah! Chwała Bogu, ty żyjesz! Przeżyłem wielką trwogę z powodu ciebie.
— A ja przez ciebie. Czy nic ci się nie stało?
— Nie.
— A twojej żonie?
— Uderzył ją pięścią w głowę; ale to uderzenie nie jest tak niebezpieczne, jak z początku myślałem.
Teraz zjechaliśmy się całkiem. Tchu nie mógł złapać.
— Czy wyście go widzieli? — zapytał,
— Tak. Wystrzelił do mnie, ale nie trafił.
— Skąd mógł on mieć broń?
— Jak on właściwie uciekł?
— Najpierw przybyli twoi przyjaciele — opowiadał kowal — a ja posłałem ci ich do Boszaka, który jedzie teraz u twego boku. Potem stałem w kuźni przy pracy i nagle ujrzałem więźnia pędzącego na koniu. Poskoczyłem do żony. Leżała w izbie i trzymała się rękoma za głowę. Była jeszcze trochę nieprzytomna. Rzucił się na nią i powalił uderzeniem.
— Ale jakże to się stało? Jak wymknął się z piwnicy?
— Panie, popełniłem błąd wielki. Ten hadżi Halef Omar chciał widzieć więźnia. Gdy spełniłem jego życze-