ludzi, siedzą we wszystkich wąwozach i mają setki sprzymierzeńców. Oni znają się wszyscy i mszczą się wzajem za siebie. Jeślibym był go schwytał, byliby przyszli jego przyjaciele i zabili mnie!
— Jesteś tchórz i boisz się spełnić swoją powinność. Nie powinieneś być ani chwili dłużej naczelnikiem!
— O panie, ty się mylisz! Tu nie idzie o mnie; oni zrównaliby z ziemią całą wioskę!
Wtem otwarły się drzwi, a z poza nich ukazała się głowa hadżego.
— Zihdi — rzekł — mam ci słówko powiedzieć.
Przemówił po arabsku ojczystym dyalektem zachodniej Sahary, żeby go może nie zrozumieli kiaja i stróż nocny.
— Co takiego? — spytałem.
— Chodź tu, a prędko! — odparł, nie tłumacząc się dalej.
Poszedłem zatem do niego. Miał z pewnością coś ważnego do powiedzenia.
— No mów! — szepnąłem.
— Zihdi — objaśnił tak cicho, że tamci dwaj go usłyszeć nie mogli. — Jeden z mieszkańców dał mi potajemnie znak i zaprowadził mnie poza dom. Poszedłem za nim, nie zwracając, ile możności uwagi, a on powiedział, że chce nam o czemś donieść, jeśli mu zapłacimy dziesięć piastrów.
— Gdzie on teraz?
— Ciągle jeszcze za domem.
— Czy nie powiedział ci nic więcej?
— Ani słowa.
— Pójdę do niego. Zostań na razie tutaj, aby ci dwaj ludzie nie mogli się przeciwko nam porozumieć.
Dziesięć piastrów to nie było wcale tak wiele za ważną wiadomość. Nie wyszedłem przodem na drogę wiejską, lecz odrazu tyłem przez wychód. Tu ujrzałem oparkaniony czworobok, wewnątrz którego znajdowało się kilka koni. W pobliżu stał człowiek, czeka-
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/22
Ta strona została skorygowana.
— 14 —