Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/223

Ta strona została skorygowana.
—   207   —

Domyśliłem się, że to byli ci, których szukałem. Dzieliła mnie od nich przestrzeń mili angielskiej.
— Kawam, kawam — prędko, prędko! — zawołałem do karego.
Rih znał dobrze to słowo; toteż nie potrzeba było innego środka do przynaglenia go do pośpiechu. Była to rozkosz tak lecieć. A jednak mógłbym był, siedząc tak w siodle, nalać sobie szampana i wypić, nie uroniwszy ani kropelki.
W kilka minut byłem już przed domem i zsiadłem z konia. Podjechałem tak, że dom znajdował się pomiędzy mną a grupą jeźdźców, nie można było więc mnie dostrzec.
Jakaś kobieta siedziała w środku, obierając melony.
— Mezalcheer — dobry wieczór — pozdrowiłem ją w języku arabskim.
Spojrzała na mnie pytająco. Ponowiłem pozdrowienie po turecku i teraz mnie zrozumiała. Podziękowała uprzejmie.
— Może dasz mi skosztować melona? Mam pragnienie! — prosiłem.
— Bardzo chętnie, panie! Odcięła spory kawałek i podała mi. Zauważywszy, z jaką rozkoszą zapuściłem zęby w jej dar, uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Sama je sadziłam. Przed kilku minutami musiałam cały taki owoc pokrajać dla innych ludzi. Nie prosili tak grzecznie jak ty.
— Ale wynagrodzili cię?
— Nie żądam wynagrodzenia, chociaż jestem bardzo uboga i wyhodowałam niewiele takich owoców. Oni obdarli mnie jeszcze w dodatku.
— O niewdzięczni! Co ci zabrali?
— Chustkę na głowę. Jeden z nich był zraniony i tem obwiązali mu ranę.
— Czy nie znałaś ich?
— Był przy tem żebrak Saban, który mieszka w lesie i Murad jego towarzysz.