Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/235

Ta strona została skorygowana.
—   217   —

— Co jeszcze?
Przystąpił do mnie i zapytał:
— Dasz pięćset?
— Nie.
— Trzysta?
— Nie.
— Sto?
— Ani jednego!
— Pożałujesz tego!
— Tak się tylko tobie wydaje. Wogóle masz mnie za głupszego, niż jestem. Wiem już dawno, co mi masz powiedzieć.
— Nie może być!
— Ba! Posłaniec w drodze.
Zobaczyłem, że zgadłem dobrze.
— Skąd wiesz o tem?
— To już moja tajemnica.
— W takim razie żebrak opowiadał dalej!
Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się z dumą. Ani mi przez myśl nie przeszło płacić za wiadomość, którą już na pół odgadłem i spodziewałem się dalej podstępem z niego wyciągnąć.
— I nie obawiasz się wcale? — zapytał.
Musiałem najpierw dowiedzieć się, kto jest posłańcem, odpowiedziałem więc ze śmiechem:
— Czy sądzisz, że obawiam się tego draba?
— Nie znasz Sabana! Raz wyprowadziłeś go w pole, ale drugim razem się to nie uda.
A zatem to żebrak Saban. On to pomagał w przewiezieniu rannego do Uzu Dere; łatwo było domyślić się, że otrzymał odeń polecenie pojechać naprzód do Palacy, gdzie ranny mieszkał i miał może krewnych. Potem pojechał zapewne dalej do Ismilan, do krewnych rusznikarza i właściciela kawiarni, który kark skręcił.
Wyprowadzeni przez nas w pole zawarli z nami pokój i dotrzymali słowa, o ile dotyczyło ich to osobiście. W to wierzyłem na pewne, ale mogli się na nas zemścić przez drugich. Zarazem względy przezorności nakazywały