Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/237

Ta strona została skorygowana.
—   219   —

znałem, że się tutaj ukrył. Płomień tkwiącej w ścianie, posmarowanej smołą, trzaski pozwolił mi dostrzec, że był rozgniewany.
— Zihdi, czemu go wypuściłeś? — zapytał.
— Na nic mi się tu nie przyda.
— Ale ci zaszkodzi gdzieindziej!
— Czy słyszałeś jego słowa ostatnie?
— Niestety, tylko ostatnie. Stanąłem tu, żeby czuwać nad tobą. Mogłem was widzieć, ale nie słyszeć. W końcu dowiedziałem się jednak, że chciał pieniędzy. Zaco?
— Wyjdźmy na pole. Nikt nie powinien słyszeć tego, o czem rozmawiamy.
Opowiedziałem mu, o czem się dowiedziałem i czego się domyślałem.
— Chcą napaść na nas — rzekł.
— Może i nie, kochany Halefie.
— A cóż innego? Dlaczego jedzie przed nami ten żebrak, który nie jest żebrakiem?
— Może, a nawet pewnie chce podjudzić przeciwko nam krewnych Mosklana i Dezelima. Przybywając potem do Palacy, albo Ismilan, musimy być przygotowani na niezbyt miłe przyjęcie.
— W takim razie udamy się inną drogą.
— Nie chciałbym tego. Po pierwsze pragnę pozostać na tropie naszych zbiegów, a powtóre sądzę, że właśnie w Ismilan w domu Dezelima dowiemy się wielu rzeczy, które się nam przydadzą.
— Jeśli nas przyjmą jako wrogów, to się nic nie dowiemy. Może być nawet, że wtrącą nas do więzienia, jako morderców.
— Dlatego chcę żebraka wyprzedzić.
— Ty? A to jak?
— Będę tam prędzej od niego.
— Zihdi, co ci znowu! Nie zechcesz chyba i tej nocy pojechać bez nas naprzód.
— Właśnie, że chcę.
— To nie może być.