Porwał zrujnowaną strzelbę z ziemi i skoczył do mnie, zamierzając się do ciosu.
— Nazad! — krzyknąłem — bo strzelę znowu!
— Dwa razy? Spróbujno! — szydził.
Ponieważ strzelba jego była jednorurką, więc drugiego strzału dać nie mógł i sądził, że ja znajduję się w tem samem położeniu. Ja jednak zmierzyłem w lufę jego strzelby i wypaliłem powtórnie, wyrzucając mu znowu z rąk flintę. Potem nastąpiły jeszcze dwa wystrzały, oczywiście w powietrze. Miał znowu jakieś przekleństwo na ustach, ale go już nie wyrzekł. Przerażony doszczętnie, stał z otwartemi ustami.
— Bir tifenk szejtani — dyabelska flinta! — wybuchnął nareszcie.
— Sihirbac dir; sihir bu — to czarownik; to czary! — zawołali drudzy.
Zatrzymałem strzelbę przy twarzy, ale nie powiedziałem ani słowa. On podniósł następnie swoją, przypatrzył się jej i rzekł:
— Ajyb-dir, boculmusz-dir — to hańba, ona zepsuta!
— Dotychczas tylko twoja strzelba zepsuta — zauważyłem. — Mierzyłem umyślnie nie do ciebie, lecz do twej strzelby. Jeśli jednak zrobisz jeszcze jeden krok, nie będę cię dłużej oszczędzał, pójdziesz także w niwecz, bo strzelę do ciebie!
— Nie waż się! — rzekł groźnie.
— Z mej strony nie jest to zuchwalstwo! Ty wyszedłeś ze strzelbą na mnie i celowałeś do mnie. Byłem zmuszony do obrony własnego życia, wolno mi było cię zastrzelić.
— Chciałeś mnie zabić, ale przypadkiem kula padła na strzelbę. Nikt nie może powiedzieć, że trafi w zamek od strzelby, gdy twarz moja leży całkiem na wizerze.
— Nie widziałeś może dobrego strzelca.
— A przedtem mnie biłeś. Czy ty wiesz, co to
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/258
Ta strona została skorygowana.
— 240 —