— Zihdi, czy wiesz, kto tak śpiewał? — zapytał.
— No, kto?
— Ten człowiek, który był z nami u Maleka, szeika Ateibehów i u Hanneh, mojej żony i korony córek. Nosił potężną szablę i miał bardzo białą chustkę na szyi, którą bardzo dziwnie nazwałeś.
— Masz słuszność. Ten człowiek śpiewał tak samo.
Z dołu zabrzmiały znowu dwie zwrotki, co Halefa wprost zelektryzowało.
— Zihdi — rzekł — ja wyjdę. Muszę zobaczyć, czy to rzeczywiście ten człowiek, który Hanneh oglądał.
— Tak, chodźmy.
Niedaleko drzwi naszych prowadziła furtka przez mur ogrodowy. Przeszedłszy przez nią, ujrzeliśmy na murawie szereg płonących kagańców łojowych, których migotliwe światło padało na półkole słuchaczy. Naprzeciwko nich siedział — tak, poznałem go odrazu — Marcin Albani, nasz znajomy z Dżiddah. Spostrzegłszy nas, rzucił nam przelotne spojrzenie, ale nie przypatrywał nam się dłużej, tylko śpiewał następne zwrotki.
Szedłem dalej powoli, aż stanąłem poza nim. Chciałem mu zrobić taką samą niespodziankę, jaką on nam zrobił swoją obecnością. Kończył właśnie zwrotkę. Po chyliłem się nad nim, wziąłem mu cytrę z ręki i zaśpiewałem ostatnią zwrotkę.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Co? — zapytał. — Także Niemiec?
— Tak. Szczęść Boże, panie Albani!
— Pan mnie znasz? Cud nad cudami!
— A pan mnie nie? Możebyśmy przejechali się razem na wielbłądach?
— Na wielbłądach? Zaryzykowałem to tylko raz jeden i... a do miliona bomb i granatów, teraz mi przychodzi na myśl! To pan jest, pan, pan? Przewróciłbym z radości piec, gdyby tutaj był jaki! Skąd pan się wziął w Ismilan?
— Szukam pana.
— Mnie?
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/272
Ta strona została skorygowana.
— 254 —