Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/285

Ta strona została skorygowana.
—   265   —

wydały mu się za wysokie, ale w końcu musiał zapłacić to, czego żądano, chociaż było istotnie za wiele. Przedstawiłem to gospodarzowi, ale ten oświadczył mi po cichu:
— Cóż myślisz? Jeśli żądam więcej niż zwykle, to i wam się to przyda. To niewierny i musi zapłacić za tych, co mają kopczę, bo od nich nigdy nie żądam pieniędzy.
— A więc odemnie także nie?
— Nie. Ty i twoi towarzysze jesteście moimi prywatnymi gośćmi od was zapłaty nie wezmę.
Było mi trochę przykro, bo nie przyjmuje się gościny od wrogów. Ale ostrożność nakazywała to przyjąć. Poszedłem jeszcze z Halefem, Oską i Omarem do wielkiej izby, gdzie dostaliśmy kawę, poczem pożegnawszy się, ruszyliśmy w drogę.


ROZDZIAŁ V.
W gołębniku.

Jechaliśmy wzdłuż Ardy. Przewodnik Albaniego wziął, jak zauważyłem odrazu, najlepszego muła dla siebie i siedział na dobrem tureckiem siodle. Niemcowi dał narowiste bydle i siodło, które mnie pobudzało do śmiechu. Gdyby to jeszcze było siodło pakunkowe, toby uszło; ale Albani jechał właściwie na jakimś postumencie drewnianym z ostremi krawędziami i tak szerokim, że nogi jego odstawały od boków muła na pół łokcia. To sprawiało mu niezawodnie ból, jeśli nie chciał kolan podnieść do poziomu siedzenia. Rzemieni, ani strzemion nie widziałem. Zamiast nich wisiały po obu stronach sznurki, pozwiązywane w kilka pętli: urządzenie raczej tanie, niż niezawodne.
Byliśmy niedaleko za miastem, kiedy spotkaliśmy jadącego naprzeciw nas człowieka z psem. Kundel zaszczekał na nas, a muł Albaniego wyrzucił tylne nogi