jeniach. Rozbiegłszy się raz, nie zatrzymał się muł koło nas, lecz pognał dalej.
To było zaraźliwe. Muł juczny, prowadzony przez właściciela za cugle, zerwał się nagle i popędził za uciekinierem, a my oczywiście za nim. Wkrótce jednak musieliśmy stanąć, aby pozbierać przedmioty, które powypadały z juków. Gdyśmy doścignęli Albaniego, siedział znowu na ziemi i pocierał ręką tę część ciała, której odpowiadało miejsce na siodle, a nie na ziemi. Oba bydlęta stały obok, kiwały ogonami, kręciły uszami i wyszczerzały zęby. Można było pomyśleć, że to miało przedstawiać szyderczy, złośliwy uśmiech.
Przymocowaliśmy znowu pozrzucane przedmioty, Albani wsiadł na siodło i ruszyliśmy dalej. Me upłynęło jednak pół godziny, a wstrętna kreatura stanęła znowu i nie chciała ruszyć z miejsca.
— Doścignie nas; jedźmy dalej — rzekł pan i władca.
Milczałem dotąd, ale teraz odezwałem się:
— Czy sobie życzysz, żeby ten juczny znowu uciekł? Jeśli się to powtórzy, to zajedziemy daleko. Niech weźmie bicz.
— Na to nie pozwolę.
— Tak, tak! Co ci powiedział ten pan, wynajmując zwierzęta?
— Zażądał dwóch koni, albo mułów, jednego pod wierzch, a drugiego pod pakunki
— Pięknie, bardzo pięknie! Więc nie żądał wyraźnie tego zwierzęcia, które mu dałaś?
— Nie.
— W takim razie złaź i zamieniaj się z nim!
Zdziwienie twarz mu pokryło. Uważał widocznie mój projekt za całkiem niepojęty, wprost nierozumny.
— Co mówisz? Ja mam mu dać tego muła? Wszakże to mój!
— Tam ten także twój, zrozumiałeś?
— Ale ja jeżdżę tylko na tym; na innym nie.
— W takim razie zrobisz teraz wyjątek. Ten pan zażądał jednego muła pod rzeczy, a jednego do jazdy
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/287
Ta strona została skorygowana.
— 267 —