Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/289

Ta strona została skorygowana.
—   269   —

Około południa znajdowaliśmy się na płaskowyżu, spadającym stromo ku Dospad-Dere. Właściwej drogi nie było i z trudem tylko przedzieraliśmy się przez liczne i gęste grupy zarośli, które zagradzały nam drogę.
Gdy przejeżdżaliśmy obok jednej z takich grup, skoczył Rih nagle w bok, co się u niego rzadko zdarzało. Pozostawiłem go wolno, on zaś parskał, zwracając wyraźnie nozdrza ku zaroślom.
— Zihdi, tam się ktoś kryje — rzekł Halef.
— Może. W każdym razie to coś niezwykłego.
Hadżi zsiadł już z konia i wszedł w zarośla. Usłyszałem głośny okrzyk. Wrócił za chwilę i rzekł:
— Wejdź tam! Tam jest trup.
Poszedłem za nim razem z drugimi. Ujrzeliśmy małe wolne miejsce, otoczone dokoła krzakami. Na niem spoczywały zwłoki kobiety w postawie klęczącej z czołem, opartem na osobliwszej budowli.
Kilkadziesiąt kamieni leżało tu tak jeden na drugim, że tworzyły rodzaj ołtarza, na którym znajdowała się nisza, a w niej krucyfiks.
— To chrześcijanka! — rzekł Halef.
Miał słuszność. Była to ukryta w lesie świątynia, zbudowana może przez tę kobietę z ogromnym trudem; zauważyłem bowiem bardzo mało kamieni. Musiała je kto wie z jak daleka i z jakim mozołem znosić, aby móc bez przeszkody służyć swojemu Bogu.
Przejęło mnie to głęboko, a towarzysze, choć mahometanie, stali także w milczeniu. Miejsce, z którego Bóg powołuje duszę ludzką do siebie, jest miejscem świętem.
Ukląkłem do modlitwy, a towarzysze moi uczynili to samo. Następnie zbadałem zwłoki.
Kobieta mogła mieć lat około trzydziestu. Twarz o szlachetnych i delikatnych rysach była bardzo wychudła. Na rękach, złożonych jak do modlitwy i trzymających różaniec, nie było ani śladu mięsa. Na małym palcu prawej ręki miała umarła złotą obrączkę z ame-