Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/295

Ta strona została skorygowana.
—   275   —

odżył w kapitanie oficerski duch, bo zapomniał na chwilę o żałobie i zapytał:
— Czy ten koń do ciebie należy?
— Tak.
— Chrześcijanin i taki koń? Jesteś napewno dostojnym i zamożnym panem! Wybacz, jeśli zapomniałem okazać ci należny szacunek!
— Allah stworzył wszystkich ludzi i nakazał im być braćmi. Nie mam ci nic do przebaczenia. Chodź!
Zaczęliśmy się piąć pod górę. Gdyśmy dotarli do zarośli, gdzie ja się zatrzymałem, oglądnął się kapitan badawczo dokoła i zapytał:
— Czy to tutaj?
— Tak. Tam w środku.
— W tym gąszczu? Ktoby to pomyślał! Jak ją tam mogłeś znaleźć?
— Mój koń ją odkrył. Zatrzymał się tu parskając. Wejdź!
Przecisnęliśmy się przez gęstwę aż na miejce otwarte. Nie zapomnę przez całe życie tej sceny. Gdy wzrok jego padł na zwłoki, wydał z siebie głośny okrzyk i runął koło niej. Wziął ją w ramiona, całował jej zimne wargi i głaskał ją pieszczotliwie po włosach. Widocznie kochał ją nadzwyczajnie, a jednak był dla niej nieubłagany.
Utrzymywała przed nim w tajemnicy swą wiarę. Ileżto razy musiała walczyć z cierpieniam i duszy!
Mąż zmarłej myślał, zdaje się, o tem samem. Teraz nie płakał już, trzymając ją w objęciach. Wzrok jego spoczywał sztywnie na jej rysach, jak gdyby szło o zbadanie jakiejś tajemnicy. Następnie rzekł:
— Zachorowała ze zgryzoty i umarła!
Byłoby niezręcznością chcieć go pocieszać. Powiedziałem więc:
— Umarła w wierze, która daje zbawienie. Chrześcijaństwo przyznaje także kobietom udział w szczęściu niebieskiem, a ty chciałeś jej zabrać to niebo.
— Nie mów tak! Słowa twoje rozdzierają mi serce.