Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/298

Ta strona została skorygowana.
—   278   —

górach mocą swego śpiewu drzewa i skały. Około południa dotarliśmy nareszcie do Menliku.
Rozumie się, że nie pojechaliśmy tam, gdzie stanął Manach el Barsza. Szukaliśmy sobie innej gospody, ale zastaliśmy już wszystkie domy pełne.
Jarmark już się był zaczął, a obcy napływali w wielkiej liczbie. Albani zapłaciwszy handlarza koni, znalazł łatwo umieszczenie dla siebie; nam było trudniej z naszymi końmi.
Odprawiono n as właśnie w jednej gospodzie, kiedy przystąpił do nas jakiś mężczyzna i zapytał:
— Szukacie miejsca na nocleg?
— Tak — odrzekłem. — Czy wiesz o jakiem?
— Dla was, lecz nie dla innych.
— Czemu tylko dla nas?
— Bo macie kopczę. Jesteście braćmi. Mój pan przyjmie was u siebie.
— Kto jest twym panem?
— To woźnica, i mieszka stąd niedaleko. Jeśli za mną pójdziecie, to was zaprowadzę.
— Prowadź! Będziemy ci wdzięczni.
Poszedł przodem, a my za nim.
— Ja go już raz widziałem — zauważył Halef półgłosem.
— Gdzie?
— U wejścia do miasta. Stał tam i czekał widocznie na kogoś.
Teraz ja także przypomniałem sobie, że przejeżdżaliśmy obok niego. Nie uderzało mnie to; mógł to być tylko przypadek.
Później przekonałem się, że czekał na nas.
Zaprowadził nas pod dom o tak wysokim i szerokim zajeździe, że mogliśmy konno wjechać na dziedziniec. Stały tam dwa wozy, zaprzęgane wołami, prawdopodobnie własność woźnicy. Naprzeciw nas znajdował się dom drewniany, oznaczony przez naszego przewodnika jako stajnia. Powiedział nam, żebyśmy zaprowadzili tam konie.