— Czy nie sądzisz, że powinniśmy pomówić wpierw z twoim panem?
— Dlaczego?
— Nie wiemy jeszcze wogóle, czy będzie skłonny przyjąć nas u siebie.
— Przyjmie was. Ma miejsce, a ludzie, noszący kopczę, są przezeń zawsze mile widziani.
— Więc on także jest bratem?
— Tak. Oto nadchodzi.
Na dziedzińcu zjawił się mały grubas, który nie sprawił na mnie zbyt przyjemnego wrażenia. Zezował. Nie jestem wprawdzie uprzedzony do ludzi z tym błędem fizycznym, ale człowiek ten miał prócz tego koci, skradający się chód, kanciate szczęki, a nieraz doznałem tego, że osoby tego rodzaju odznaczały się fałszywym charakterem.
— Kogo tutaj sprowadzasz? — spytał parobka.
— To druhowie; mają kopczę, a nie znaleźli miejsca w chanach. Pozwolisz, że tu zostaną?
— Pozdrawiam ich. Jak długo tu zabawicie?
— Może kilka dni — odpowiedziałem. — Zapłacimy ci tak samo, jak w chanie.
— Nie mów o tem. Moi goście nie płacą nic. Zaprowadźcie konie do stajni i wejdźcie potem do mnie. Znajdziecie wszystko, czego wam będzie potrzeba.
Odszedł, a mnie się wydało, że zamienił z parobkiem spojrzenia z wyrazem silnego zadowolenia.
Stajnia była długa i dzieliła się na dwie części. W jednej stało kilka wołów, a drugą wskazano nam. Parobek wylazł po wązkich schodach na górę i powiedział:
— Znieść wam siana, czy też chcecie może innej paszy dla koni?
— Daj, co masz!
Gdy się schował na górze, zajrzałem przez dziurę z sęka w tylnej ścianie i zobaczyłem dosyć duży dziedziniec. Stał tam wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, w postawie nadsłuchującej. Szło mu, zdaje się, o nas.
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/299
Ta strona została skorygowana.
— 279 —