Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/300

Ta strona została skorygowana.
—   280   —

Wtem zakaszlał z góry parobek, a człowiek ów odpowiedział mu w ten sam sposób, poczem wyszedł z dziedzińca.
Zwróciło to moją uwagą, ale gdy parobek powrócił, nie dałem tego poznać po sobie. Zaopatrzyliśmy konie i udaliśmy się do izby, gdzie czekał już na nas grubas. Siedział na poduszce przed trójnogiem, na którym leżała taca z filiżankami kawy. Pozdrowił nas ponownie i klasnął w ręce. Na to zjawił się chłopak, który napełnił filiżanki.
Odbywało się to wszystko tak gładko, jak gdyby tu już na nas czekano. Obok stało także naczynie z tytoniem. Napchaliśmy sobie fajki i otrzymaliśmy jarzące węgle do zapalenia.
— Masz bardzo dobrego konia — rzekł. — Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— To szkoda. Wziąłbym go zaraz.
— Jesteś zatem bogatym człowiekiem. Nie każdy potrafiłby za takiego konia zapłacić.
— Woźnice muszą mieć pieniądze. Skąd dziś przybywasz?
— Z Newrekup.
— A dokąd chcesz stąd pojechać?
— Do Seres.
Nie myślałem wyjawiać mu prawdy. Zrobił minę jak człowiek, który wie coś więcej o rzeczy, ale nie chce powiedzieć.
— Jakie tu masz interesa? — zapytał.
— Chciałbym kupić zboża i t. p. Czy jest tu kto, u kogo mógłbym tego dostać? Czy jest tu jaki handlarz owoców?
Nie udało mu się ukryć przebiegłego uśmiechu, gdy odpowiedział:
— Tu jest mejwedżi. Nazywa się Glawa i obsłuży cię dobrze, bo jest także bratem.
W ten sposób skierowałem rozmowę na tego Glawę, do którego miał zajechać Manach el Barsza.
— Czy daleko stąd mieszka? — pytałem.