Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/309

Ta strona została skorygowana.
—   289   —

żliwe nie uważa. Święte są dlań słowa taktir, kismet i kader[1], które określają coś wręcz przeciwnego.
— Czy sądzisz, że ona mówiła o żebraku Sabanie? — zapytał Halef.
— To bardzo prawdopodobne.
— Powiedziałeś przecież, że go kowal zabrał ze sobą!
— Widocznie umknął mu w jakiś sposób. Owego wieczora zaszkodził sobie na zdrowiu. To nie lada wysiłek dla niego, że przyjechał do Menliku.
— A kto może być ten drugi, zihdi?
— Przeczuwam, że to nasz gospodarz z Ismilan, brat kawehdżiego Dezelima, który kark skręcił. Żebrak opowiedział mu wszystko, a teraz ścigają nas, żeby się zemścić!
— Nie przyjdzie im to tak łatwo! — mruknął Halef.
— Musimy się przedewszystkiem dowiedzieć, co przeciwko nam postanowią. W tem dopomoże nam prawdopodobnie służąca.
— Poczciwa stara! Muszę ją czemś obdarzyć. Co jej dać, zihdi? Możeby kilka z tych srebrników, które znajdowały się dla mnie w woreczku?
— Niewątpliwie pieniądze będą najlepszym podarunkiem; ona pewnie uboga. Ale zachowaj sobie co twoje, mój Halefie! Ja to już załatwię.
— Wiedziałem o tem — zachichotał. — Ja mam tylko srebro, a ty posiadasz złoto. Darowuję z twojej kieszeni. Jesteś hojny i płacisz to, co twój stróż i przyjaciel drugim daje. Ale nie ofiaruj jej więcej, niż jedną złotówkę. Droga nasza jeszcze daleka; nie możemy wiedzieć, jakiej nam sumy będzie potrzeba.
— Jesteś dziś bardzo oszczędnym gospodarzem! Zważ, że ta kobieta, to nasza wybawicielka!

— Tem jeszcze nie jest. Ostrzegła nas tylko, ale myśmy już przedtem przeczuwali niebezpieczeństwo.

  1. Zrządzenie boskie, zrządzenie losu.