Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/322

Ta strona została skorygowana.
—   302   —

— Rozumie się samo przez się — rzekł owocarz — że te psy nie powinny doścignąć naszych przyjaciół.
— Nie doścignąć? — rzekł Ismilanin. — Tylko temu chcesz przeszkodzić? Nie ma się stać nic więcej? Czy ten cudzoziemiec nie zabił mojego brata? Czy nie oszukał mnie i nie wyłudził odemnie naszych tajemnic? Czy nie przyszedł do posiadania kopczy, wskutek czego uważałem go nietylko za jednego z naszych, lecz nawet za naczelnika? On związkowi naszemu największe szkody wyrządzi, jeśli mu pozwolimy odjechać. On musi zostać!
— Jak go nakłonisz do tego?
— Jak? Ty jeszcze pytasz?
— Tak, pytam.
— No, nie uskutecznimy tego pięknemi słowy i przedstawieniami. Musimy użyć przymusu, a tego dokonać możemy w sposób dwojaki. Albo go zaskarżymy, a wtedy go tutaj uwiężą, albo zatrzymamy go sami.
— O co chcesz go zaskarżyć?
— Czyż niema dosyć powodów?
— Żaden powód na nic się nam nie przyda. Powiedziałeś sam, że on ma trojakie papiery: teskereh, buyuruldi i ferman. Jest nietylko pod opieką władz, lecz także polecony przez padyszacha. Gdy go zechcą uwięzić, pokaże swoje paszporty, a natychmiast ukłonią mu się pięknie i zapytają, co rozkaże. Ja to znam. A nawet gdyby go zaaresztowano, może się z tego śmiać. To Frank i powoła się na konsula. Gdyby zaś wicekonsul się uląkł, to przecież jest konsul generalny, któremu ani na myśl nie przyjdzie nas się obawiać.
— Masz słuszność. Będziemy działać.
— Ale jak?
Wtem żebrak zrobił energiczny ruch ręką i powiedział:
— Na co tyle słów tracić? To zdrajca i morderca. Dajcie mu nożem w brzuch, a zamilknie i nic nie wygada.
— Masz słuszność — przyznał mu Ismilanin. —