Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/327

Ta strona została skorygowana.
—   305   —

nadsłuchiwać. Wtem poczułem czyjąś rękę na swojej nodze.
— Zihdi! — odezwało się szeptem.
Teraz dopiero rozpoznałem kota.
— Halef? — zapytałem jak najciszej.
— Tak. Prawda, jak znakomicie udałem głos kota?
— Człowiecze, co ci strzeliło do głowy! Narażasz siebie i mnie na największe niebezpieczeństwo!
— Czyż nie musiałem tego uczynić? Tak długo cię nie było. Jak łatwo mogli cię schwytać!
— Powinieneś był na to czekać!
— Mam czekać, póki cię nie zabiją? Nie, jestem twoim przyjacielem i stróżem.
— Który mnie jednak w kłopot wprowadza. Zachowuj się teraz całkiem spokojnie!
— Czy ty ich widzisz?
— Tak.
— I słyszysz ich?
— Tak, przecie! — odpowiedziałem niecierpliwie. — Ale nie będę ich słyszał, jeśli ty dalej będziesz do mnie gadał.
— Dobrze, ja będę milczał, ale dwu więcej usłyszy od jednego. Ja będę także nadsłuchiwał, wlezę tam zaraz.
Zmiarkowałem, że się gotował wleźć do gołębnika.
— Człowieku, czy cię dyabeł opętał? — szepnąłem mu. — Ja ciebie tu nie potrzebuję. Zostań tam! Niestety Ismilanin tak w tej chwili głos podniósł, że mię Halef nie mógł dosłyszeć. Przylazł do mnie — naprawdę przylazł. Kopnąłem go wprawdzie tęgo, ale on wziął to za dobrą monetę — zbyt dobrą jak na dane warunki. Uwziął się uparcie na to, żeby nadsłuchiwać i sądził prawdopodobnie, że to był przypadkowy ruch z mej strony.
Nareszcie wlazł. Wcisnąłem się na lewo, o ile to tylko było możliwe.
— O Allah! Jak tu śmierdzi! — szepnął.