Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/328

Ta strona została skorygowana.
—   305   —

— Do mnie tu, tu, całkiem do mnie! — wezwałem go. — Tam na prawo załamiesz się!
Zrobił nagły ruch ku mnie, przyczem wzburzył mnóstwo guana, bo na dole zaklął owocarz:
— Do dyabła z tym kotem! Teraz jest nad nami i zrzuca wszystek gnój.
— Puh, ah, oh, uh! — sapał Halef, bo mu żrący pył dostał się do nosa i do płuc.
Dzięki memu wezwaniu przysunął się do mnie całkiem i uczułem kurczowo robaczkowy ruch jego ciała.
— Acz cocuni — uważaj! — ostrzegłem go, czując mimo zawiązania nosa silne podrażnienie do kichania.
— Tak, zihdi! Niech nikt nie słyszy... oh... ih... bsz... gsz... disz... Allah dopomóż!
Walczył napróżno z nieprzezwyciężonem drażnieniem. Nieopisane, napróżno powstrzymywane sapanie i stękanie stawało się coraz wyraźniejszem i sięgnąłem wobec tego ręką mimowolnie, aby zatkać mu usta.
— OAllah! — Al — ill — ell — ha — ha — ha — hab — habciich, habciiiich!
Huknęło to tak mocno i tak skutecznie, że całe jego ciało się zatrzęsło. Ale równocześnie trzasnęło pod nami. Poczułem, że się zatrząsł i zachwiał cały gołębnik.
— Zi — zi — zihdi, o Mahomecie, zapadam się!
Stróż i opiekun chciał te słowa powiedzieć po cichu, lecz utraciwszy grunt pod sobą, krzyknął, jak gdyby wołał o pomoc. Schwycił mnie za ramię. Zrozumiałem, że ściągnąłby mnie z sobą i wyrwałem się. W następnej chwili zatrzeszczało dokoła mnie, jak gdyby się walił cały budynek, potem jeden okropny łomot, jeszcze okropniejsza chmura guana, a podemną głośne wrzaski, przekleństwa, kaszel i kichanie. Poczciwy hadżi runął z połową gołębnika.
Ja już także wisiałem w powietrzu. Za jednym szybkim rozmachem wydostałem nogi z dziury, a po drugim stanąłem całem ciałem poza gołębnikiem. Zerwałem chustkę z nosa i zacząłem kaszlać i kichać jak na-