Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/329

Ta strona została skorygowana.
—   307   —

jęty. Teraz było już wszystko jedno, choćby mnie nawet słyszeli.
Na dole powstał piekielny hałas. Halef był w niebezpieczeństwie. Światło nie zgasło. Czy go schwytano, czy też był na tyle przytomny, że prędko uciekł? Zbiegłem, o ile ciemność na to pozwalała, schodami na dół. Wrzaski i krzyki były moim przewodnikiem. Poczułem ręką drzwi i to, że zamykały się z zewnątrz — wystarczało usunąć wiszący na sznurku kołek. Od wewnątrz nie były zamknięte. Gdy otworzyłem drzwi, buchnął na mnie gęsty pył guana, przez który przebijało się zaledwie światło lampy.
Ujrzałem, o ile oczy zdołałem otworzyć, chaos rąk i nóg, oraz patyków, które pospadały. To wszystko w ruchu przy wtórze nieopisanego zgiełku kaszlących, kichających i klnących ludzi, a do tego klaskanie, jak gdyby ktoś z całych sił walił harapem. Zobaczyłem, że ci ludzie trzymali siebie wzajem, mniemając, że pochwycili niespodziewanego intruza. Wtem zabrzmiał głos Halefa:
— Zihdi, gdzie ty? Czy spadłeś także?
— Tak, tutaj!
— Pomocy, pomocy! Teraz mnie mają!
Skoczyłem bez namysłu w sam środek kłębu. Trzymali go. Pochwyciłem go lewą ręką, wydarłem go im i wypchnąłem przez drzwi otwarte. Kilka uderzeń pięścią zmusiło ich do cofnięcia się. Natychmiast wyskoczyłem, zatrzasnąłem drzwi i zatkałem kołek.
— Halefie!
— Tutaj!
— Czyś ranny?
— Nie. Uciekaj!
— Tak. Tędy schodami!
Ująłem go za rękę i pociągnąłem w kierunku, w którym domyślałem się schodów. Prowadziły mnie głosy, dolatujące z dołu. Na skutek tych krzyków przybyli domownicy, aby zobaczyć, co się stało.
Zsunęliśmy się raczej po schodach, aniżeli zbiegli