Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/330

Ta strona została skorygowana.
—   308   —

po nich. Na dole przewróciliśmy kilka osób i pobiegliśmy przez dziedziniec ku miejscu, gdzie rozluźniłem deski. Gdyśmy się prześliznęli i zatrzymali, aby odsapnąć, rzekł hadżi:
— Dzięki Allahowi! Nikt mnie już nie zawiedzie do gołębnika!
— Nikt ci tam wchodzić nie kazał!
— Masz słuszność. Sam jestem winien wszystkiemu. A jednak było to piękne, bo harap mój miał robotę, o której długo popamiętają ci ludzie. Słyszysz, jak wołają? Słuchaj!
— Tak, szukają nas. Gdzie jest Osko? Gdzie Omar?
— Tu — odrzekli obaj wezwani.
— Czy konie gotowe do drogi?
— Tak. Czekaliśmy już oddawna.
— Dalej ze stajni i z miasta!
Każdy pochwycił swojego konia. Zmacałem, że moje strzelby wisiały u siodła. Wsiedliśmy na dziedzińcu. Brama domu była otwarta, to też bez przeszkód dostaliśmy się na ulicę.
Halef jechał koło mnie i zapytał:
— Dokąd? Czy znasz drogę? Czy nie należałoby dowiedzieć się u kogo?
— Nie. Niechaj do niczyjej wiadomości nie dojdzie, dokąd się udajemy. Jedziemy na zachód. Najpierw byle z miasta. Potem już jakąś drogę znajdziemy.
— Ale czy musimy uciekać? Czy to konieczne?
— Odjeżdżamy; to w każdym razie najlepsze. Jeśli ci się podoba nazywać to ucieczką, możesz sobie pozwolić. Wiem, gdzie siedzi Barud el Amazat. Tutaj go niema; wyszukamy go razem z towarzyszami.
Wkrótke leżał Menlik za nami. Wjeżdżając dziś do tego miasta od strony przeciwnej, nie przeczuwałem, że je opuścimy tak prędko.