Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/348

Ta strona została skorygowana.
—   326   —

— Ja nie, ale drudzy.
— Nie wierz temu!
— Ale sam ją słyszałem.
— Zwaryowałeś! W jakiej się ukazuje postaci?
— Ukazała się jako nietoperz — odrzekł całkiem cicho, zbliżając usta swoje do mego ucha. — Nie należy o tem mówić, a przynajmniej nie głośno. Ja się na śmierć zasmucę. Ponieważ dowiedziałem się, że jesteś wielkim uczonym, to może znajdziesz środek na jej uspokojenie.
— Nikt z uczonych nie zna tego środka, o którym myślisz. Wierz tylko mocno, że niema strachów, a pozbędziesz się zaraz smutku!
— Tego nie potrafię, nie zdołam. Toż ja ją słyszę i to zawsze w godzinie jej śmierci.
— Kiedy to?
— Na dwie godziny przed północą. Nadlatuje i puka w nasze okiennice.
— Jako nietoperz? Tu puka?
— Tego nie wiem. Słyszałem ją tylko, lecz nie widziałem nigdy. Ale drudzy widzieli ją jako nietoperza, a jej narzeczony leży teraz chory śmiertelnie i musi umrzeć.
Naraz przyszła mi do głowy pewna myśl. Zapytałem:
— Czy sądzisz może, że jest upiorem?
— Tak jest.
— Mój Boże! To jeszcze straszniejsze niż myślałem.
— Nieprawdaż? Umrę ze zgryzoty!
— Tak umrzyj, lecz ze zmartwienia z powodu własnej głupoty! Zrozumiałeś?
To było gorzkie, ale nie każde lekarstwo jest słodkie. Ceglarz siedział koło mnie i płakał, a ja współczułem z nim serdecznie. Zabobon tak zakorzenił się w tamtych stronach, że do walki z nim potrzeba mocnych środków. Zresztą miałem tu pozostać tylko kilka godzin, nie było więc czasu do obszernych dowodzeń.