Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/352

Ta strona została skorygowana.
—   330   —

sach, w górach i na dolinach, ale ja nie widziałem jeszcze ducha.
— Mylisz się. Widziałeś.
— Gdzie?
— W krainie Kurdów, ducha jaskini.
— Masz na myśli Marah Durimeh? To była dobra kobieta, a nie zły dżin. Ale prawdziwego dżina chciałbym zobaczyć.
— Wiem o jednym z nich.
— Gdzie?
— Tutaj. Przylatuje tu wieczorem widmo i puka w okiennice.
— O cudzie! Sądzisz, że nadleci dziś także?
— Nie wiem, ale życzę sobie tego.
— Ja także. Zapytamy tego ducha, czy ma przy sobie paszport wielkorządcy. Czy zrobimy tak?
— Dobrze; za pół godziny nadejdzie chwila, w której zwykłe nawiedza ten dom. Jeśli się nie zjawi, to stracimy tylko trochę czasu.
— Gdzie zaczekamy na niego?
— Tu, nad potokiem, za krzakami będziemy leżeli wygodnie na trawie, a dom będzie tak blizko, że dostaniemy się doń w pięciu krokach. Zaczekamy, dopóki nie zechce odejść i pochwycimy go potem z dwóch stron.
— Czy użyjemy broni, gdyby się wyrywał?
— Musimy tego uniknąć! My dwaj potrafimy przecież przytrzymać jednego stracha!
— Całkiem słusznie! Właściwie nie potrzeba mi ciebie do tego. Jestem twoim przyjacielem i stróżem. Mógłbyś spokojnie pójść spać.
Po tych słowach wlazł Halef za krzak, ja zaś położyłem się nieopodal za drugim. Właściwie robiłem to jedynie pour passer le temps. Byłem pewien, że upiór nie przyjdzie. To też nie przestrzegając względów ostrożności, pytałem Halefa na odległość kilku metrów o jego ból w piersiach i prosiłem, żeby się oszczędzał, gdyby przyszło do walki na pięści.