niosła jakieś narzędzia, które przed grobem rzuciła w trawę. Za nią dwie osoby prowadziły trzecią, którą potem troskliwie posadziły na ziemi. Jedna z nich była kobietą.
— Czy zaczniemy zaraz? — zapytał pierwszy.
— Tak, musimy się śpieszyć. Północ już blizko. Czarownica nie powinna już więcej z grobu wyleźć.
— Czy nam to nic nie zaszkodzi? — zapytała kobieta z trwogą.
— Nie. Mówiłem ci już sto razy, że spełnimy dobry uczynek. Weź motykę, Andras!
Andras, po węgiersku tyle, co Andrzej. Wiedziałem odrazu, kogo mamy przed sobą; mianowicie starego Wlastana z żoną, synem i parobkiem.
Nic wygodniejszego nie mogło się zdarzyć. Postanowiłem nie dopuścić tych ludzi do naruszenia grobu, lecz załatwić się z nimi krótko. Po kilku słowach, rzuconych towarzyszom, wyskoczyliśmy z kryjówki. Nastąpiły cztery okrzyki, ale wtedy każdy z nas trzymał już jedno za kołnierz. Ja miałem w ręku parobka.
— Nagy Istem — wielki Boże! — ryknął.
Rzuciłem go na ziemię, przytrzymałem, a dobywszy noża, przyłożyłem mu go do gardła.