Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/361

Ta strona została skorygowana.
—   339   —

był nie poskarżył na swoją przykrość, pomoc nie nastąpiłaby tak rychło.
— Tak, słyszałem, że jesteś biegły we wszystkich gałęziach wiedzy. Czy znasz także trucizny?
Spojrzałem na syna Wlastana, siedzącego z wybladłem obliczem i zapadłymi policzkami. Mimo to błyszczały teraz oczy jego radością i nadzieją.
— Rozumiem się o tyle właśnie na truciznach, ich działaniu i odrutkach, że mogę was zapewnić, iż ten zacny młodzian wyzdrowieje wkrótce, skoro tylko udacie się do właściwego lekarza, a nie do konowała. Człowieka skulonego tam w kącie, oddacie sędziemu. Niech poniesie karę.
Opinia lekarska, choć wydana przez laika, wywołała radość najwyższą i wpłynęła na młodziana tak, że całkiem rzeźko przyskoczył do mnie i ściskał mi ręce tak silnie jak rodzice.
Nie powiedziawszy ani słowa, wziął Wlastan sznur i związał nim ręce parobkowi i wyprowadził go, dawszy żonie znać, żeby szła za nim.
Gdy za pół godziny wrócili, niosła żona duży kosz napełniony jadłem, on zaś wlókł do izby potężny dzban.
— Panie — rzekł — nie chciałeś pić weselnego wina mego biednego wroga, który znów jest moim przyjacielem, właśnie dlatego, że jest ubogi, ale ja jestem bogaty. Możecie się napić odemnie tego, które właśnie wykopałem.
— Dobrze, niech tak będzie. Jeśli jednak ma nam smakować, to musisz nam przyrzec, że w bogactwie swem zajmiesz się biednym przyjacielem, aby się nie zapracowywał nad siły dla uniknięcia nędzy i niedostatku.
— Obiecuję ci to uroczyście. Daję na to rękę Ilekroć razem będziemy, wspominać będziemy przyjemnie was i ten wieczór.
Teraz zaczęła się wesoła uczta. Moi trzej mahometańscy towarzysze patrzyli, jak nam smakowało stare