— Jakiż to?
— Zapach tytinu dżebeli[1].
— Znasz ten zapach?
— Nie, ale słyszałem, jak mówili o nim i sławili jako najwspanialszy z zapachów. Allah nie pozwolił go nam poznać. My palimy tutaj tylko tytoń mysr bugdajy[2].
— Hasza! Szeni! Broń Boże, to wstrętne!
Skinął głową i objaśnił:
— Tak, myśmy ubodzy, bardzo ubodzy. Jestem starym dozorcą róż i muszę liście kukurudzy krajać na tytoń.
— Przecież wasz olej różany taki drogi!
— Sus ol — bądź cicho! Nie bylibyśmy tacy ubodzy, ale ta babi humajun[3], ta babi humajun! Ona zawsze otwarta dla tego, co tam ma wpłynąć. Baszowie i ministrowie mogą zapewne palić dżebeli. O gdybym go mógł choć raz jeden powąchać, tylko powąchać!
— Czy masz fajkę?
— O Allah! Cybuch chyba mieć będę!
— To chodź tu!
Dobyłem z torby przy siodle etui i otworzyłem. Starzec takie okazał zaufanie do mnie, że musiałem mu sprawić radość. Oczy jego z ciekawością spoczywały na etui.
— To dżeb tytinin[4] Prawda, że tam tytoń?
— Ty darowałeś mi dwie wspaniałe róże, a ja dam ci za to mego tytoniu.
— O effendi, jakiś ty dobry! Miałem przy sobie kilka kopert, napełniłem jedną z nich i podałem mu. Przytknął tytoń do nosa, podniósł brwi w górę i rzekł powoli:
— To nie jest tytoń kukurudziany.
— Nie, bo to dżebeli.