Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/386

Ta strona została skorygowana.
—   362   —

nowo. Stały z przywiązanymi do głów workami i zajadały smaczną kukurudzę, gdzie mimo blizkości stawu nie było tyle much i bąków, co na brudnem podwórzu.
Zaledwie wstąpiliśmy do izby i zamierzaliśmy usiąść przy stole, ujrzeliśmy dwu jeźdźców, wjeżdżających na dziedziniec. Nie wyglądali zbyt pocześnie. Konie nie przedstawiały prawie żadnej wartości; były to widocznie bardzo zgonione stare szkapy, za które nikt nie dałby sześćdziesięciu koron. Obaj jeźdźcy przystawali do swych wierzchowców, tacy byli obdarci i podupadli.
— Dostajesz nowych gości — zauważył Halef.
— Nic mi nie zależy na takich gościach — odrzekł gospodarz. — Każę im odjechać. — Czy ci to wolno skoro masz zajazd?
— Któż mi może zabronić odprawić kogoś, kto mi się nie podoba?
Chciał wyjść, aby uskutecznić ten zamiar, ale wstrzymałem go za rękę.
— Stój! — rzekłem. — Przyjmij ich!
— Na co?
— Muszę się dowiedzieć, o czem będą mówili ci ludzie.
— Czyż znasz ich?
— Tak, ale oni nie powinni pod żadnym warunkiem wiedzieć, że my się tu znajdujemy. Dlatego też nie wolno im widzieć ani nas, ani naszych koni.
— Tego łatwo można u niknąć. Wejdziecie tylko do mojej sypialni i zatrzymacie się tam, dopóki nie odjadą.
— Niech ukryją się tylko moi towarzysze; ja chciałbym ich podsłuchać.
— Nie wiem wprawdzie, co przez to zamierzasz, ale podsłuchanie nie będzie trudne. Chodź tu, ja ciebie ukryję.
Zaprowadził mnie poza plecionkę. Do niej przytykało kilka wiązek obranej z kory wierzbiny, materyału, z którego sporządzano plecione ściany.
— Wleź za te wiązki — rzekł. — Tu wygodnie będziesz patrzał przez szpary w plecionce do izby. Obaj