Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/39

Ta strona została skorygowana.
—   29   —

— Słyszałem, że istnieją takie konie. Chcesz więc na tę noc zatrzymać się w Koszikawak?
— Prawdopodobnie.
— Bardzo mnie to cieszy! Nie idź do gospody, gdyż na skraju tej miejscowości mieszka mój brat Szimin, kowal, który cię przyjmie z radością.
Ta propozycya mogła mi przynieść korzyść, dlatego odrzekłem:
— Dziękuję! Pozdrowię od ciebie przynajmniej w przejeździe twojego brata.
— Nie, tak nie rób. Musisz się rzeczywiście u niego zatrzymać. Dałeś mi swego... w’Allah, co za woń! Jak z Kaaby świętej Mekki.
Podczas rozmowy wydobył starzec krótką fajkę i napchał ją tytoniem. Teraz właśnie pociągnął dymu po raz pierwszy i wybuchnął okrzykiem zachwytu.
— Smakuje? — zapytałem.
— Smakować? Smakować? Przechodzi przez nos jak światło słońca przez zorzę poranną. Tak ulatuje dusza sprawiedliwego do siódmego nieba. Effendi, zaczekaj, ja ci coś przyniosę!
Zachwyt jego nie miał granic. Popędził, o ile mu na to stare nogi pozwalały i wkrótce ukazał się znowu pomiędzy krzewami róż.
— Effendi, zgadnij, co trzymam w ręku?
— Nie widzę nic.
— O, to jest małe, ale warte prawie tyle, co twój dżebeli. Czy chcesz zobaczyć?
— Pokaż!
— Masz! Co to jest?
Podał mi malutką, szczelnie zamkniętą, flaszeczkę i zapytał ponownie:
— Co w tej flaszeczce? Powiedzno, effendi!
— Może woda różana?
Tego biednego dozorcę mogłem posądzić o posiadanie tego zaledwie, on jednak odrzekł tonem człowieka, którego spotkała przykrość:
— Woda różana? O effendi, czy chcesz mnie