Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/442

Ta strona została skorygowana.
—   416   —

— Zihdi, przebacz mi to! Ty jedynie byłeś zawsze obrońcą.
— Nie, Halefie. Często bardzo doznawałem twojej opieki. Nie zapomnę ci tego; zobaczymy, czy ośmielą się tu porwać na sławnego hadżego Halefa Omara.
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi! Kamień spada mi z serca, tak wielki i ciężki, jak ta góra tam, na której miasto leży. Zniosę wszystko, tylko nie to, żeby się na mnie gniewał mój effendi. Czy jesteś jeszcze zły?
— Nie.
— To podaj mi rękę!
— Masz.
Spojrzenie, jakiem mnie obrzucił, pełne serdecznej przyjaźni i przywiązania, żeby tak powiedzieć, psiego, wzruszyło mię do głębi. Co to za skarb i szczęście mieć tak wiernego przyjaciela!
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do miasta. Daleko przed pierwszymi domami, a raczej chałupami spotkaliśmy siedzącego na kamieniu żebraka, opłakany obraz nędzy i upadku.
Określenie, że siedział na kamieniu, nie jest właściwie odpowiednie. Zdawało się, że dobrze siedzieć nie może. Leżał ze zgiętemi plecami przez pół na boku koło kul swoich. Bose nogi owinięte były łachmanami, powiązanymi nitkami. Jedyne okrycie stanowiła stara szmata, na poły chusta, a na poły płaszcz, zarzucony dokoła bioder. Do tej chusty chował wyproszone dary: chleb, owoce i inne rzeczy, bo tworzyła grubą kiszkę dokoła pasa. Żebra przebierały mu wyraźnie przez skórę, a obojczyki sterczały jak u szkieletu. Głowę pokrywały zmierzwione, szczeciniaste włosy, które chyba latam i nie widziały grzebienia. Twarz miał obrzękłą, ale mimo to o rysach dość ostrych. Skóra na nim była barwy niebieskawo-czerwonej, jak gdyby przemarzł. Oczy tkwiły głęboko w oczodołach.
Twarz ta wywołała u mnie zdziwienie. Odbijała się w niej jakaś sprzeczność, wpadająca na pierwszy rzut