Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/443

Ta strona została skorygowana.
—   417   —

oka; ale byłbym nie umiał powiedzieć, na czem polegała. Był to wyraz głupowatości i brak u wszelkich uczuć.
Wszystko to zauważyłem nie odrazu, lecz dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przed żebrakiem, aby mu dać jałmużnę. Przypatrzyłem mu się bardzo dokładnie, ponieważ dowiedziałem się od Turka, kto to jest.
Byliśmy jeszcze daleko, kiedy ujrzawszy go siedzącego, rzekł nasz gospodarz:
— To kaleka Buzra, o którym ci mówiłem.
Ten, który był u twego sąsiada, gdy tymczasem ty myślałeś, że święty poszedł do niego?
— Tak, effendi.
— Czy musi utrzymywać się z jałmużny?
— Tak. Nie może pracować, ponieważ wysechł mu szpik.
— W takim razie nie żyłby już.
— Na tem ja zupełnie się nie rozumiem. Tak mówią. Chodzi o dwu kulach i wlecze nogi za sobą, nie mogąc niemi poruszać. W dodatku jest idyotą i wymawia tylko kilka słów. Jeśli zabawisz tu przez kilka dni, będziesz go często widywał.
— A ma krewnych?
— Nie.
— Gdzie mieszka?
— Nigdzie. Jada tam, gdzie co dostanie, a śpi, gdzie ze znużenia padnie. To człowiek nędzny, któremu Allah w tamtem życiu wynagrodzi to, czego mu w tem odmówił.
Kaleka siedział do nas plecami. Usłyszawszy tentent naszych koni, z trudem podniósł się na swoich kulach i zwrócił do nas. Teraz dopiero zobaczyłem twarz jego głupowatą i bez wyrazu. Zdawało się, że oko jego nie patrzy; było martwe i mętne. Mógł mieć lat około czterdziestu, ale dokładnie nie podobna było wieku jego oznaczyć.
Wezbrała mnie litość nad nędzarzem; nie przeczuwałem wtedy, jak wybitną i wrogą rolę miał niebawem wobec mnie odegrać. Zatrzymaliśmy się przy nim. Wy-