— To są obłąkani!
— Z pewnością.
Zapanowała nieporównana zgoda zapatrywań wśród tych ludzi. Spozierali na siebie i kiwali głowami i byliby niemi kto wie, jak długo kiwali, gdybym był w końcu nie powstał i nie przystąpił do sierżanta, by go zapytać:
— Kogo tutaj szukacie?
Oblicze mu się rozjaśniło, przekonał się bowiem z tego pytania o tem przynajmniej, że umiemy mówić dość znośnie.
— Was — brzmiała krótka odpowiedź.
— Nas? Jak to być może? Mówiłeś przecież o psach i łotrach!
Spojrzałem mu przytem ostro w oczy tak, że poczerwieniał, rzeczywiście poczerwieniał.
— Któż pragnie nas widzieć? — pytałem dalej.
— Cabtieh musziri.
— Na co?
— Chce was o coś zapytać.
Zmiarkowałem, że zamierzał odpowiedzieć całkiem inaczej, ale nie przeszło mu to przez szerokie usta.
— To co innego. Przedtem wspominał ktoś o ukaraniu. Idź więc i donieś cabtieh musziremu, że pojawimy się wkrótce.
— Tego mi zrobić nie wolno, panie! — odrzekł.
— Dlaczego?
— Muszę was przyprowadzić. Mam was nawet zaaresztować.
— Czy musziri wie, kto jesteśmy?
— Nie, panie!
— Więc śpiesz do niego i powiedz mu, że nie jesteśmy ludźmi, których możnaby aresztować.
— Tego mi rzeczywiście uczynić nie wolno. Bądź tak grzeczny i chodź ze mną. Panowie czekają już długo.
— Jacy panowie?
— Członkowie sądu.
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/483
Ta strona została skorygowana.
— 455 —