Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/484

Ta strona została skorygowana.
—   456   —

— Ach tak! No to śpieszę zaraz ze względu na tych panów. Chodźcie więc.
Kawasi całkiem inaczej wyobrażali sobie aresztowanie. Ja wyszedłem pierwszy przez dziedziniec, za mną towarzysze, a na końcu kawasi. Tam stały konie już posiodłane.
Sierżantowi zaczęło się widocznie w głowie rozjaśniać. Zbliżył się do mnie i zapytał.
— Czemu idziecie przez dziedziniec? — Droga nie prowadzi ku stajniom, lecz przez bramę.
— Nie obawiaj się — uspokoiłem go. — Udamy się natychmiast drogą właściwą.
Przystąpiłem szybko do mego karego i wsiadłem.
— Stój zawołał. — Chcecie nam umknąć. Na dół! Nie pozwólcie wsiąść tamtym!
Ludzie jego usiłowali opanować nasze konie, on sam zaś uchwycił mnie za nogę, aby mnie ściągnąć.
Poderwałem karego w górę i zmusiłem do okręcenia się na tylnych nogach tak, że sierżant musiał mnie puścić.
— Miejcie się na baczności, ludzie! — ostrzegłem głośno. — Mój koń łatwo się płoszy.
Zmusiłem konia do kilku lansad tak, że wpadł między kawasów, którzy się z krzykiem rozbiegli. Dzięki temu mieli moi ludzie czas dosiąść koni i odjechaliśmy cwałem przez bramę.
— Odżurola — bądź zdrów! Do widzenia! — zawołałem do sierżanta.
— Dur, dur — stój, stój! — ryknął, wyskakując za nami ze swymi podwładnymi.
Nie puśćcie ich! Zatrzymajcie tych złodziei, rabusiów, łotrów.
Ludzi było dość do tego, żeby nas zatrzymać. Wieść o tem, że nas mają aresztować, rozbiegła się szybko po całej miejscowości i zwabiła poważny tłum ludności.
Ale tym poczciwym poddanym władcy wszystkich wiernych ani przez myśl nie przeszło zabrać się do nas