nauczy, jak należy postępować z dostojnym tebdili kyjafet iledżi[1].
Te, tonem groźby wygłoszone, słowa zawierały blagę, na którą, jak sądziłem, mogłem sobie w tych okolicznościach pozwolić. Odniosła ona zamierzony skutek, bo stary basza zapytał teraz o wiele uprzejmiej niż poprzednio:
— Jesteś tebdilen w podróży? Nie wiedziałem o tem. Czemu mi tego nie powiedziałeś?
— Bo nie pytałeś wcale o moje imię i o moje stosunki.
— Więc powiedz teraz, kim jesteś?
— Później. Chcę wpierw wiedzieć, czy uważasz mnie rzeczywiście za swego więźnia. Zastosuję me postępowanie do twego orzeczenia.
To wezwanie wprowadziło go w kłopot. On, władca Ostromdży i okolicy, miał odwoływać swoje własne słowa! Spojrzał na mnie trwożliwie i ociągał się z odpowiedzią. Głowa zaczęła mu się chwiać podejrzanie. Zdawało się, że mu się szyja złamie.
— No, mów, bo odjeżdżamy!
— Panie — rzekł — nie związano was istotnie, i nie skrępowano, dlatego przyjmuję, że nie jesteście aresztowani.
— Dobrze. Na razie zadowalam się tem. Ale niech ci przypadkiem na myśl nie przyjdzie porzucić to zapatrywanie. Zaskarżyłbym cię u makredża.
— Znasz go?
— To ciebie nic nie obchodzi. Jeśli on będzie o tem wiedział i ja, to wystarczy. Posyłałeś więc do mnie. Wnoszę z tego, że życzysz sobie czegoś odemnie. Gotów jestem posłuchać.
Zabawne było patrzeć na miny, jakie wyrabiał. Wyglądało tak, jak gdybyśmy role pozamieniali. Ja mówiłem do niego z góry i to nie tylko w przenośni, lecz rzeczywiście, siedziałem bowiem na koniu. W obliczu
- ↑ Podróżujący incognito.