Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/492

Ta strona została skorygowana.
—   464   —

— Jakto? Jakie masz postępowanie na myśli?
— Ty tego nie wiesz?
— Nie.
— Muszę was oczywiście zatrzymać, dopóki się kaza nie zbierze. Ale będzie wam tak dobrze, jak tylko okoliczności na to pozwolą.
— Słuchaj! Będzie nam tak dobrze, jak się nam samym spodoba. Chcesz nas tutaj zatrzymać, to znaczy, że jesteśmy aresztowani. Wiedz jednak, że ja na to się nie zgodzę.
— Ale ustawa tego wymaga.
— Ty masz widocznie całkiem osobne ustawy, których ja oczywiście nie uznaję. Zaskarżono mnie u ciebie, a ja poddaję się zupełnie rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Jestem więc gotów stanąć przed tym sądem, ale nie dam się pozbawić wolności. Wracam teraz do konaku i zaczekam tam na zawiadomienie.
— Tego dopuścić nie mogę.
Wstał z krzesła.
— Cóż przeciw temu poradzisz?
— Jeśli mnie zmusisz, zatrzymam ciebie przemocą.
— Ba! Posłałeś już po mnie twoich kawasów. I co wskórali? Nic! Ten sam skutek zobaczyłbyś i teraz. Jeżeliś mądry, to zaniechasz ośmieszania się wobec ludzi. Daję ci słowo, że nie myślę uciekać. Zaczekam na twe wezwanie i będę mu posłuszny.
Uznał widocznie za lepsze unikać scen, mogących zaszkodzić jego powadze, bo odpowiedział po chwili namysłu:
— Ze względu na to, że jesteś dostojnym cudzoziemcem, nie mam nic przeciwko twemu projektowi, ale muszę odebrać od ciebie uroczyste przyrzeczenie, że nie uciekniesz.
— Przyrzekam.
— Musisz dać na to rękę. Tak każe przepis.
— Masz!
Podałem mu z konia rękę. Chciało mi się głośno