Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/497

Ta strona została skorygowana.
—   469   —

— Czy widziałeś kiedy obu mówiących ze sobą?
— Nie, nigdy jeszcze.
— Skoro żebrak tak często go odwiedza, to niewątpliwie rozmawiają ze sobą.
— Naturalnie. Ale to szczególne, że ich nigdy razem nie spotkałem.
— Tak, i mnie się to osobliwem wydaje. Może uda mi się znaleźć wyjaśnienie. Mam ochotę zobaczyć, co robi żebrak tam na górze. Czy to możliwe?
— Czy chcesz podpatrywać niepostrzeżony?
— Tak.
— To musiałbym cię zaprowadzić, bo nie znasz okolicy.
— Dobrze, zaprowadź nas!
Halef miał także być przy tem. Wyjąłem z torby przy siodle lunetę i poszliśmy za parobkiem.
Poprowadził nas z dziedzińca przez ogród, a stamtąd w pole. Wskazał na lewo.
— Widzicie, tam wspina się w górę. Biedak idzie powoli. Upłynie z pół godziny, zanim wyjdzie na górę. Tymczasem my będziemy już dawno na górze.
Skierowaliśmy się w prawo, gdzie ciągnął się w górę pas gęstych zarośli. Objąłem wzrokiem teren. Ukryci za krzakami mogliśmy dostać się na górę niespostrzeżenie. Tam, gdzie szedł żebrak, były pola melonów, można, go więc było obserwować dobrze zdaleka. To też odesłałem parobka do domu. Pomoc jego była zbyteczna, a obecność raczej przeszkadzała.
Zdążaliśmy pod górę dość szybko, ale trzymaliśmy się zarośli, aby żebraka nie stracić z oczu.
Wiedział, że go z miasta można zobaczyć i zachowywał się stosownie. Kulał całkiem powoli i często wypoczywał.
Niebawem dostaliśmy się do lasu, okalającego szczyt, góry. Pod jego osłoną skręciłem w lewo, póki nie doszliśmy do linii, której trzymał się kaleka. Jeżeliby na niej pozostał, musiałby obok nas przechodzić. Usiadłem na miękkim mchu, a Halef koło mnie.