Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/499

Ta strona została skorygowana.
—   471   —

W niespełna pięć minnt wyszedł jako Mibarek.
— Allah akbar! — rzekł Halef. — Ktoby przypuszczał, że ty masz słuszność, zihdi!
— Ja przypuszczałem. Są przeczucia, po których poznać można, że się sprawdzą. Ten święty jest wielki grzesznik. Kto wie, czy nam się nie uda dowieść mu tego.
— Wraca rzeczywiście do miasta. Czy znowu za nim pójdziemy?
— Ani myślę. Niema lepszej sposobności do przeszukania jego mieszkania i ruiny.
— Zdanie twoje słuszne! Chodź więc! Spieszmy!
— Nie tak nagle! Najpierw zbadamy miejsce przemiany. Może dowiemy się tam, jak jej dokonywa.
Starzec szedł czas jakiś skrajem lasu i skierował się potem na wolne pole, aby między dwoma plantacyami melonów zejść do miasta.
Skoczyliśmy w gęstwinę, ale nie znaleźliśmy niczego. Tylko trawa i mech były podeptane, lecz nic prócz tego. Gdzie były kule?
— Nie może im przecie kazać zniknąć — rzekł Halef.
— Ma je ze sobą.
— Byłyby widoczne.
— Hm! To nie jest nieodzowne. Może są na sprężynach tak, że dają się składać i nosić pod kaftanem.
— Czy nie byłoby to uciążliwem dla niego?
— Zapewne.
— Mógłby je przecież chować.
— To jeszcze niewygodniejsze. Musiałby za każdym razem, ilekroć się chce przemienić w żebraka, wracać do kryjówki. Gdy je zaś nosi przy sobie, może dokonać przemiany na każdem miejscu i o każdym czasie.
— Zihdi, to wszystko wydaje mi się tak obcem, tak niepojętem, jak bajka.
Wierzę ci bardzo. W wielkich miastach Zachodu trafiają się jeszcze inne rzeczy. Przychodzi mi na myśl, że ma chrzęścić kośćmi. Słyszałeś to przecież?