Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/500

Ta strona została skorygowana.
—   472   —

— Tak, zihdi. Ibarek to opowiadał, a potem gdy Mibarek koło nas przechodził, odzywało się to kłapanie dość wyraźnie.
— To nie były kości, lecz kule.
— Allah! Teraz mi się wyjaśnia.
— Uderzyło mnie już wtenczas, że żebrak zniknął zupełnie i że Mibarek wyszedł z tej samej okolicy, chociaż przedtem widać go tam nie było. Teraz mam rozwiązanie zagadki. Spieszmy teraz do jego chaty.
— Chodźmy zaraz prosto przez las.
— Nie. Wyszukamy drogę otwartą. Widziałem z dołu, gdzie ona prowadzi i zapamiętałem to sobie.
— Czemu chcesz iść ścieżką, z której mogą nas widzieć?
— Z tej strony, w którą podążył stary, jesteśmy bezpieczni przed nim. A gdy nas inni nawet spostrzegą, to nic nie znaczy. Poszukam śladów końskich.
— Tu na górze?
— Naturalnie! Czy sądzisz, że Barud el Amazat, Mailach el Barsza i klucznik więzienny zatrzymali konie gdzieś w mieście?
— Nie, stanowczo nie! Nie pokazali się tam z pewnością.
— Takie i moje zdanie. Pojechali na górę i ukryli się tam wraz z końmi.
— Jeśli już nie odjechali.
— Są jeszcze tutaj. Czekają tu przecież na owych dwu braci. Stary Mibarek musiał mieć dla nich ukrycie. Trudno je znaleźć, to prawda. Najlepszymi i najpewniejszymi przewodnikami będą ślady końskie.
— A czy je wyśledzisz?
— Spodziewam się.
— Ależ to upłynął już czas tak długi.
— To nic. Ci trzej szukani przez nas nie są Indyanami, którzy umieją niszczyć za sobą ślady.
— Tak, ty czytasz w śladach. Ciekawy jestem, czy i tym razem potrafisz.
Ja sam także byłem ciekawy, ale liczyłem daleko