Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/502

Ta strona została skorygowana.
—   474   —

Przybyli tutaj zrana i należało przypuszczać, że objechali miasto dokoła, aby ich nie dostrzeżono.
Tak wyszliśmy w górę dość znaczną przestrzeń, zanim ujrzałem pierwszy znak, że konie tu były. Wyszły z lasu na prawo z pomiędzy drzew. Odciski kopyt były całkiem wyraźne w miększej ziemi.
Teraz mogliśmy iść już prędzej. Było dość znaków, że jeźdźcy stąd już jechali drogą.
Wkrótce znaleźliśmy się na górze. Droga wychodziła na miejsce otwarte. Po drugiej stronie ujrzeliśmy mury ruiny. Zbudowana z belek i kamieni chata opierała się o wysoką, lecz na poły już zapadłą ścianę.
— Tam mieszka stary — rzekł Halef.
— Zapewne.
— Wejdziemy tam?
Chciał się wychylić z poza drzew, lecz powstrzymałem go przemocą.
— Stój! Musimy się najpierw przekonać, czy nas tu kto nie widzi.
— Wszak tu niema żywej duszy.
— Czy wiesz to napewno?
— Byłoby widać albo słychać.
— O hadżi Halefie Omarze, miałem cię za mądrzejszego i ostrożniejszego! Tu schowani ci, których ścigamy. Jak łatwo mogą nas spostrzec i potem cały trud na nic! Zostań!
Przesunąłem się krawędzią otwartego miejsca aż do chaty i przystąpiłem do drzwi. Były zamknięte. Nadsłuchiwałem i badałem oczyma, ale nie spostrzegłem nikogo. Z tym samym wynikiem obszedłem drugą stronę i wróciłem do Halefa.
— Nikt nas istotnie nie widzi — powiedziałem. — Teraz idzie o znalezienie kryjówki trzech tamtych. Konie muszą nas zaprowadzić.
— Wszak ich tu nie masz, tych koni.
— Już my je znajdziemy.
Grunt tworzyły nagie skały. Tu śladów żadnych nie było, ale musiały pozostać pod drzewami. Na środku