Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/506

Ta strona została skorygowana.
—   478   —

— Nie obawiaj się! Skoro padnie strzał, pospieszysz mi oczywiście na pomoc.
Najchętniej polazłbym na czworakach, ale to byłoby konie przestraszyło, gdyż wyprostowanej postaci ludzkiej się nie boją. Szedłem wię cichutko dalej.
Zwierzęta mnie zobaczyły. Jedno z nich parsknęło, zaniepokojone moim widokiem. Na miejscu tych ludzi poznałbym w tem znak niedobry natychmiast; oni na to nie zwrócili uwagi.
Dostałem się do przeciwległej ściany i położyłem się dopiero teraz. Posuwając się bardzo powoli, przyłożyłem głowę do otworu.
W jednem miejscu wykruszył się i wypadł kamień. Ten otwór umożliwił mi zajrzenie do wnętrza bez pokazania głowy.
Siedzieli tam wszyscy trzej: Manach el Barsza i Barud el Amazat, zwróceni do mnie plecami, a klucznik twarzą ku wejściu. Nie widziałem go dotąd, ale on to był z pewnością.
Grali w karty, prawdopodobnie w tę samą grę, której użyli do odwrócenia uwagi Ibareka od kradzieży.
Strzelby stały w kącie oparte o ścianę. Odłożyli też noże i pistolety.
Odwróciłem się i ujrzałem Halefa, stojącego w wejściu. Dałem mu znak i przyszedł. Koń znów parsknął, ale gracze i tym razem nie zauważyli tego. Halef schylił się obok mnie i rzucił wzrokiem przez otwór.
— Hamdullillah! Mamy ich! — szepnął. — Co postanawiasz uczynić?
— Schwytamy ich, skoro się tak pysznie składa. Zgadzasz się?
— Naturalnie. Ale jak to uskutecznimy?
— Ty weźmiesz dozorcę więźniów, a ja dwu tam tych.
— Dlaczego dwu najniebezpieczniejszych?
— Dam sobie z nimi sam radę.
— Więc zaczynaj!